I wylądowaliśmy w kolejnej plackarcie. Wreszcie w normalnej, bo trzecia klasa w Chinach czy wcześniejszych krajach z Azji Południowo-Wschodniej to coś zupełnie innego. Przyjemnie było wrócić do NORMALNEJ plackarty.
A ta w moim przypadku była lekkim zaskoczeniem, bo nie miałem wcześniej okazji jechać plackartą z 3 poziomami łóżek. Dorota już trenowała poziom 3 wtajemniczenia w Indiach, więc dla niej była to bułka z masłem. Szczęśliwie, ogarnęliśmy bilety na półki środkowe.
W pociągu zagadał z nami koleś, pokazując sztuczki ze sznurkiem i kartami. Oglądało się to z przyjemnością, ale zachowywaliśmy pewien dystans na pytanie o wspólne czajepicie po przyjeździe do Szymkentu. W końcu, po trzeciej propozycji, ulegliśmy.
Skutek był taki, że wylądowaliśmy na 3 dni w Szymkencie a życie w tym czasie płynęło w rytmie dolewanego do szklaneczek czaju. Nasz nowy znajomy okazał się rasowym iluzjonistą z ponad 20letnim doświadczeniem w zawodzie, szympansami, wężami i wieloma innymi zwierzami w domu i obejściu. Kilka osobnych postów na AGRAFCE I SZNURKU poświęcimy tej przygodzie, nowej przyjaźni i własnych obserwacji z życia przez kilka dni w Kozackiej rodzinie (a przeżycia były dwutorowe, męskie i żeńskie). Ja miałem swoje, a Dorota swoje. Ale tak to jest w krajach muzułmańskich :) Gdybym przyjechał tutaj sam poznałbym tylko światek męski, gdyby przyjechała Dorota, poznałaby jedynie życie kobiety od zaplecza. A tak, zawładnęła nami, każdym z osobna, żeńskie i męskie rzeczywistości.
Po 3 dniach w Szymkencie znajomy naszego gospodarza podrzucił nas do oddalonego o 160 km Turkiestanu, bo jak to skwitowali oboje z małżonką, być w Kazachstanie i nie zobaczyć drugiego po Mekce, świętego miejsca, to jak w ogóle tutaj nie przyjechać. Pojechaliśmy zatem, płacąc za benzynę, co zresztą wyniosło nas prawie dwukrotnie więcej od przejazdu marszrutką, ale nowe znajomości rządzą się swoimi, specyficznymi prawami.